A za moich jest, i to od 1992 roku. To ważące niecałe 4MB mordobicie nie zdążyło się jednak aż tak bardzo zestarzeć. I nic, że gra jest głupia – bardzo mało jest przecież mądrych gier. Praca programistów z Capcom nie poszła na marne, bo ich dzieło do dziś dostarcza nam sporej porcji niewymagającej rozrywki.
W STREET FIGHTERA 2 grał chyba każdy posiadacz Amigi. Denerwująca muzyczka [muzyczka to dobre słowo – bo na pewno nie zasługuje toto na miano muzyki], krzykliwa grafika, naiwne historyjki o wojownikach z całego świata, spory arsenał ciosów, pseudofilizoficzna otoczka – to wszystko składało i nadal składa się na wyjątkową atmosferę tej gry.
Chcecie, żebym wam przypomniał fabułę? OK. Otóż po świecie rozsiani są reprezentujący różne style uliczni zawadiacy. Hmm... i to na tyle w tej kwestii. Ważne, że wiadomo, kto jest zły – są to panowie, których będziemy musieli pokonać gdy rozprawimy się już z dostępnymi do wyboru postaciami, a więc amerykański bokser Balrog, tajemniczy Vega z Hiszpanii, reprezentujący muay thai Sagat i zły kapitan Bison – obaj z Tajlandii.
Oglądając zamieszczoną w grze mapkę możemy szybko przekonać się o słynnej amerykańskiej nieznajomości geografii. Indie są na niej w Etiopii, Hiszpania w Irlandii, ZSRR gdzieś w Finlandii, Chiny na Syberii, Japonia w Indonezji a same USA... w Kanadzie. Cóż, w końcu nie o takie detale w tej grze chodzi, a o kasowanie facjaty przeciwnikom. A tutaj naprawdę mamy pole do popisu. Robić to możemy następującymy postaciami:
Ryu – typowy japoński przystojniak. Moim zdaniem postać nieciekawa, ale ma wielu swoich fanów. Karateka.
Ken – amerykański odpowiednik Ryu. Równie nieciekawy i również karateka.
E. Honda – sumita. Kawał chłopa. Ciekawy arsenał ciosów, ale dość toporny w walce ze względu na swoje rozmiary.